Na Stadionie Olimpijskim odbyła się, przedostatnia runda tegorocznego cyklu SGP, DEWALT FIM Speedway Grand Prix – Wroclaw. Tego dnia w parku maszyn można było spotkać nie tylko rywalizujących obecnie o tytuł Indywidualnego Mistrza Świata zawodników, ale również tych, którzy przed laty sięgali po ten tytuł, m.in. Grega Hancock’a czy też Jasona Crumpa. Pierwszy z nich, specjalnie dla ekstraliga.pl, opowiedział o zmianach w żużlu jak i w samych mistrzostwach.
Alicja Labrenc (ekstraliga.pl): chciałabym cię zapytać jak bardzo, z twojej perspektywy, zmienił się żużel i same mistrzostwa?
Greg Hancock: Dobre pytanie. Kiedy myślę o tym, to zaczynam przypominać sobie ten przedział czasowy obejmujący kilka generacji żużla. Historii której byłem i jestem częścią. Od czasów przed Grand Prix, czyli Indywidualnych Mistrzostw Świata, do 1995 roku. Przez początki serii do teraz. Myślę, że naprawdę wiele się wydarzyło przez ten czas. Zaczynając od motocykli, które na pewno się zmieniły, stopniowo technologie były rozwijane. Jednak same mistrzostwa, czy to Grand Prix, czy jakiekolwiek inne międzynarodowe, zaliczyły niesamowity rozwój i bez wątpienia zostały ulepszone.
Trzeba jednak przyznać, że jest pewnego rodzaju luka między naprawdę trudnymi dla pozostałych zawodników rywalami, najlepszymi z najlepszych, a pozostałymi „przeciętnymi”. Czy ci drudzy kiedykolwiek będą w stanie dogonić tych najlepszych? Czy są wystarczająco głodni zwycięstw? A może to mentalna strona zawodnika, która nigdy im na to nie pozwoli? Z mojej perspektywy są zawodnicy, dla których kwestie sprzętowe, ale i same występy wśród najlepszych, są mocno przytłaczające. Z drugiej strony – w cyklu SGP jest tylko kilku, którzy są ekstremalnie mocni i realnie sobie z tym radzą. Tu każdy ma bardzo dobry sprzęt, więc to nie jest kwestia tego. Wszyscy są szybcy, ale trzeba umieć połączyć te wszystkie elementy w całość. Z punktu widzenia zawodników musisz mieć większy głód rywalizowania niż reszta. W tym momencie jest tylko dwóch, może trzech zawodników, którzy naprawdę są i to chyba dość oczywiste, kogo mam na myśli. To co jednak najbardziej rzuca się w oczy, i miało swój początek już za czasów mojej kariery, to fakt, że zawodnicy stają się coraz większymi indywidualistami.

Gdzie upatrujesz przyczyn takiej zmiany?
Kiedyś spędzało się dużo więcej czasu wspólnie. Speedway Grand Prix wygląda obecnie tak – trening/kwalifikacje i zawody – wszystko jednego dnia. Zależnie od tego, czy są zawody dzień przed lub po, trzeba się spakować, dojechać, ale też trochę zrelaksować. Bo tak naprawdę jest na to czas tylko w piątek wieczorem. Następnego dnia już wszystko kręci się wokół przygotowań do zawodów. W dzisiejszych czasach jest to prawdziwym mentalnym wyzwaniem, dużo stresu, kilka kilkanaście godzin podróżny do miejsce, gdzie jest SGP lub do kolejnego, gdzie dzień później odbywają się np. mecze PGE Ekstraligi. To są sprawy, o których mało kto wie, jeśli nie jest w środku tego wszystkiego. Zawodnicy „ubierają uśmiech” pokazują, że wszystko gra, ale w środku toczą tak naprawdę walkę również o to, jak to wszystko pogodzić.
Myślę, że właśnie o tym głównie zapominamy, że to nie jest tylko kwestia przyjechania na zawody i odjechania paru biegów. To również całość przygotowań, czasami czekania, bycia do dyspozycji kibiców, organizatorów.
Jak najbardziej to nie jest kwestia tylko samego ścigania. Przez cały dzień jeśli zawodnik ma dla siebie 20 minut to będzie dużo. Potrzebny byłby czas, aby trochę zwolnić, pomyśleć, ale oni go nie mają. To są oczywiście profesjonaliści i radzą sobie z tym doskonale. Wiedzą jak poradzić sobie z tymi wyzwaniami, stresem, buzującą adrenaliną. Jednak mam poczucie, że to trochę „zabiera” ale… takie są czasy i wszystko również to się zmienia…

Wydaje mi się, że jest to pewnego rodzaju cena rozwoju. Wszystko ma być szybsze, większe, lepsze. Przez to jednak traci się to, o czym wspomniałeś. Dla kibiców to na pewno może być wspaniałe, że żużlowcy są teraz dużo bliżej nich, niż to miało miejsce, kiedy ty się ścigałeś. Tylko właśnie – czy to nie kolejne wyzwanie dla samych żużlowców?
Wiem o co ci chodzi i jak najbardziej kibice mogą być bliżej zawodników, ale zawodnicy nie są wcale przez to bliżej nich. Są w specjalnym „stanie mentalnego nastawienia” trochę jak robot, odpowiadający „tak”, „cześć, a co u Ciebie”? I tak kolejna i kolejna osoba. To moim zdaniem mały wycinek sportu motorowego, myślę, że jest to fajne, ale powrót do dwudniowego trybu, aby mieli więcej czasu byłby zasadny. Jestem mocno za tym pomysłem, to by była spora przemiana. Ciekawy jestem, jak podejście chłopaków by się zmieniło. Myślę, że doceniliby tę zmianę.
Czy dla zawodników fakt, że przez długi czas to Bartosz Zmarzlik był niezagrożonym, pewnym zwycięzcą, oczywiście do momentu pojawienia się choćby teraz Brady’ego Kurtza, może ich dodatkowo, nazwijmy to, hamować?
Bez wątpienia Bartosz Zmarzlik ma niesamowitą przewagę mentalną. Wypracował przez ten czas pewnego rodzaju strach u swoich rywali, który brzmi dla nich „nie mam z nim szans”. Jest bardzo dobry, uwielbiam oglądać wyścigi z jego udziałem, jest niesamowity i szuka wielu rozwiązań na torze, reaguje na to co się dzieje i może stać. Pojawił się Brady i widzi to, ale to jest bardzo spokojny człowiek, który również potrafi znaleźć rozwiązania torowe. Jest jednak bardzo opanowany, skupiony, kalkulujący, natomiast Bartosz jest bardziej ekspresyjny, musi reagować, dla niego musi się coś dziać. Myślę, że to bardzo trudne, bo Zmarzlik jest niesamowicie utalentowany. Kiedy znajdzie się pod presją, może przez parę pierwszych chwil poczuje frustracje, ale szybko zbiera się w sobie i wszystko w całość i jest znowu silny. Czasami część zawodników zdaje się „otwierać dla niego drzwi” na torze, bo wiedzą, że się zbliża i zamiast skupić się na sobie i na najbardziej optymalnej jeździe, oni myślą o tym, że się zbliża…

… poniekąd zastanawiając się ciągle, co on teraz robi, co wymyśli, kiedy mnie wyprzedzi….
… dokładnie tak. Zdarza się, że ma słabszy moment startowy, bo w porównaniu z resztą nie jest to na pewno jego atut. Jednak on go nie potrzebuje. To nawet większa frajda dla nas, aby oglądać jak zaczyna pracować na torze i wyprzedzać kolejnych rywali, po prostu „robi swoją magię”. To chyba jedyny aspekt, w którym pozostali upatrują możliwości, aby go pokonać – wyjście spod taśmy. Jednak muszą wiedzieć, jak później tę przewagę udźwignąć na dystansie. Bo potrafią pokonać go na starcie, ale to on najczęściej pokonuje ich potem na trasie. To są właśnie znaczące różnice między nim a pozostałymi.
Wracając do kwestii wyzwań, chciałam zapytać o wyzwanie, jakim jest zakończenie kariery. Podjęcie decyzji na pewno nie jest łatwe, tym bardziej gdy całe życie było podporządkowane żużlowi. Jak to wyglądało u ciebie? Jak rozmawiacie z innymi zawodnikami? Co jest najtrudniejsze?
Myślę, że gdzieś tam bardzo głęboko, każdy zawodnik pozostaje zawodnikiem. W dniu, w którym oficjalnie przestajesz się ścigać, jest szokiem dla całego „systemu”. Pojawia się pytanie “i co teraz?”. Jesteśmy tak przyzwyczajeni do szybkiego stylu życia, przez ponad 8 miesięcy w roku, które zaczyna się pod koniec lutego i trwa do końca października. Twój rytm wygląda ciągle tak samo – zjeść coś, pojechać na lotnisko, złapać lot, zameldować się w hotelu, pojechać na zawody, i tak w kółko… operujesz między podróżowaniem, organizowaniem tego wszystkiego, to jest szaleństwo przez blisko 6 miesięcy. Natomiast w sumie około 8 trwa praca wokół przygotowań ale też zamknięcia sezonu, dopinanie kwestii transferowych, ale też testowanie sprzętu, przegląd itp. Bo to, co będziesz chciał użyć w najbliższym sezonie, musi być wcześniej posprawdzane i wyselekcjonowane. Nie jest możliwe, aby być w 100% w formie przez cały rok, więc musisz się nauczyć kończyć sezon na najwyższym poziomie, a później rozpocząć na tym samym poziomie, na którym skończyłeś.

Dla mnie zakończenie kariery wiązało się z dużymi zmianami, modyfikacjami w podejściu do życia itp. To było spore wyzwanie, ale ja w zasadzie od razu znalazłem się w teamie Macieja Janowskiego i to była dla mnie forma terapii. Mogłem małymi krokami przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości. Pierwszy rok, na dodatek tuż po COVID, był taki, że stałem w jego boksie, patrząc na swoje ręce i myśląc “ja nie wiem co mam robić!”. Wszyscy się przebierali, rozgrzewali motocykle, a ja wciąż stałem i patrzyłem. To było takie dziwne (śmiech). Teraz się z tego śmieję, ale czułem się zupełnie nie na miejscu. Nie wiedziałem, co mam robić, więc powiedziałem chłopakom, że jeśli mają cokolwiek za co mógłbym się zabrać, to zrobię to. Padało wtedy…”to może umyjesz przednie koło, ale lepiej nie bo nie chcemy, żeby było bardziej ubrudzone”. Były różne żarty z tego powodu, ale dla mnie w tamtym momencie to było prawdziwe wyzwanie. Teraz jestem naprawdę zadowolony, odkryłem, że nie muszę ciągle jeździć, to był czas dużej porcji testowania, ale i samorozwoju, więc czuję, że poniekąd dalej się ścigam, ale bez potrzeby rywalizowania. Uwielbiam ten rozwój, to najprawdopodobniej najfajniejsza, ale i najbardziej wymagająca terapia jaką kiedykolwiek mógłbym sobie wyobrazić. Mogę ciągle być w tym środowisku, mogę służyć komuś radą. To jest to, co ja znalazłem. Nie wiem czy to jest dobre, czy nie, ale jeśli chodzi o mnie, to działa. Nie mogę zagwarantować, że sprawdzi się to u wszystkich – u mnie zdało egzamin. Teraz współpracuję z kilkoma zawodnikami, opiekuję się młodymi żużlowcami z USA, jestem szczęśliwy z tego, że jest jak jest.

Na koniec chciałam diametralnie zmienić temat i spytać cię o Wrocław. Czy lubisz tu wracać? Nie tylko na stadion, ale również do samego miasta. Może masz nawet swoje ulubione miejsca?
Mam teraz na pewno więcej czasu, niż gdy startowałem jako zawodnik, aby spędzić tu trochę chwil. Uwielbiam Wrocław, zawsze to miejsce było mi bliskie. Niezależnie od tego, co działo się podczas mojej kariery, zawsze lubiłem tu wracać. To miasto ma świetny klimat, atmosferę, fantastycznych ludzi. Mój główny mechanik przez większość mojej kariery, Rafał Haj, jest stąd. Mamy tu mnóstwo znajomych, przyjaciół, dużo wspaniałych relacji, jak np. z rodziną Macieja Janowskiego. On i jego bracia są jak starsze rodzeństwo dla moich dzieci, od zawsze wspaniale się dogadywali. Zawsze przyjeżdżając tu, czuję się dzięki temu jak w domu. Wrocław to dla mnie dom daleko od domu. Kiedy przyjeżdżam tu z Kalifornii spędzam kilka dni, teraz mieliśmy okazję zjeść coś na Rynku. Przemiło jest usiąść w ciepłą, letnią noc, z dobrym jedzeniem, ludzie dookoła szczęśliwi, obserwować ten fantastyczny, międzynarodowy, ale też międzypokoleniowy tłum. Jest tu tak pełno życia, i naprawdę sprawia to, że czuję się jak w domu, bo w USA też są takie miejsca, gdzie spotyka się podobna zróżnicowana energia. Jest tu bardzo gościnnie.
Alicja Labrenc