Rozmowa z Maciejem Janowskim – zawodnikiem BETARD Sparty Wrocław – o Grand Prix, najtrudniejszym turnieju w Vojens, jeździe z Nickim Pedersenem i wielkich nadziejach związanych z PGE Ekstraligą, w której nie ma słabeuszy.
– Jesteś nadzieją Polaków w Grand Prix. W cyklu nie ma bowiem Hampela, a Kasprzak jest bardzo słaby. Jak się na to zapatrujesz?
– Myślę, że rola lidera bardziej pasuje do Krzysztofa. Jest w końcu aktualnym wicemistrzem świata. Jestem pewien, że jego problemy są przejściowe. Za chwilę znów będzie jeździł na wysokim poziomie. Nie czuję się tym, który ma ciągnąć w Grand Prix polski żużel.
– W jednym turnieju Grand Prix jesteś wielki, a w kolejnym praktycznie nie istniejesz. Nie wytrzymujesz presji?
– Presja nie ma znaczenia. Ja zawsze dobrze radziłem sobie ze stresem. Jestem pod tym względem bardzo odporny.
– To co ma znaczenia?
– Dyspozycja dnia, dopasowanie motocykla. W Grand Prix jadą najlepsi. To nie jest tak, że w moim przypadku, zawsze da się być na topie. Potrzebuję jeszcze czasu.
– Podoba ci się w Grand Prix?
– Tak. Zawsze chciałem być w elicie i sprawdzić swoje siły z najlepszymi na świecie. To chyba marzenie większości zawodników i szczyt, do którego się dąży. To dla mnie duża frajda, że tam jestem i to nie jest tak, że jestem z siebie niezadowolony. Po prostu każdy turniej jest inny.
– Jak byś porównał Grand Prix do PGE Ekstraligi?
– To zupełnie inne sprawy i nie można ich porównywać. Grand Prix to zawody indywidualne, w których każdy walczy o swój kawałek toru. W PGE Ekstralidze niby jest podobnie, ale przynajmniej ja, zawszę patrzę na kolegę z pary i to jest już zupełnie inna bajka.
– Jakie były twoje najcięższe zawody w życiu?
– Bez dwóch zdań był to tegoroczny finał DPŚ w Vojens. Po zawodach usiadłem w szatni obok Przemka Pawlickiego. Byliśmy wykończeni. Lał się z nas pot. Spojrzeliśmy na siebie i wspólnie stwierdziliśmy, że w takiej harówce to jeszcze nie braliśmy udziału. I był ten medal. Przed zawodami brąz nas jakby nie satysfakcjonował. Wywalczony po takiej walce, ma jednak wielką wartość.
– Czy żużel jest dzisiaj brutalny?
– Coś w tym jest. Jazda bardzo się zaostrzyła. Zwłaszcza w PGE Ekstralidze nikt nie odpuszcza i jedzie się na żyletki. Chyba właśnie tam jest najostrzej.
– Dlaczego?
– Każdy zespół ma jakiegoś rezerwowego. Kogoś, kto może wskoczyć do składu. A dla każdego jest to przecież praca i źródło zarobku. Każdy daje z siebie zatem wszystko. Walka jest więc do samej mety.
– Mówi się, że zawodnicy chcą bojkotować Nicki Pedersena, który jeździ jak jeździ. Jesteś za?
– Ja też miałem z nim wiele spięć.
– Ale nie wybuchłeś tak jak Hancock. Jesteś spokojniejszy?
– To była kwestia czasu, aż ktoś się tak zachowa. Przyznam, że nie spodziewałem się, że będzie to ktoś tak wyjątkowo spokojny jak Greg. Ale to szczęście Nickiego, bo gdyby był to inny żużlowiec, mogłoby się to dla niego skończyć o wiele gorzej.
– Nie lubisz jeździć z Pedersenem?
– Lubię, bo wtedy mam możliwość odgryzienia się za różne rzeczy z przeszłości. Mam świadomość, że z nim zawsze jedzie się twardo. Wiem też, że mogę sobie pozwolić na więcej niż z innymi. To znaczy jechać bardziej twardo niż z kimkolwiek innym.
– Ale faulu nie masz na myśli?
– Nie, bo szanuję kości swoje i innych.
– Jakbyś zareklamował PGE Ekstraligę? Jakbyś polecił ją kibicom innych sportów?
– To liga, w której nie ma słabeuszy. Nie można złapać oddechu na żadnej ekipie, bo wszystkie są mocne i każda może wygrać z każdą. Każdy jedzie na 100 procent.
– Z roku na rok drużyny w PGE Ekstralidze są coraz mocniejsze. Może należałoby to nieco zluzować?
– Uważam, że nie. Liga rozwija się. Najważniejsze, że to się podoba kibicom. Mam przeczucie, że żużlem interesuje się więcej osób. Z tego co wiem, przychodzi ich więcej na stadiony i więcej siada przed telewizorami.
– I jak będziecie mieć wyremontowany stadion we Wrocławiu, to wtedy jeszcze więcej będzie przychodziło na Spartę…
– Myślę, że tak będzie, zwłaszcza gdy uda nam się osiągnąć w tym sezonie sukces w lidze.
– No właśnie. Wjedziecie do play-off?
– Takie jest założenie.
– A potem Częstochowa?
– Tak, ale uważam, że jeszcze daleka droga do tego, aby pojechać do Częstochowy i zobaczyć jak wygląda tamtejszy tor.
– Może Marek Cieślak wam pomoże odpowiednio go przygotować?
– Liczę na niego, że zdradzi nam parę sztuczek.
– Mówi się, że Częstochowa to tor do ścigania.
– To bardzo uniwersalny tor. Łatwy, szybki, idealny do ścigania i walki.
– Mówisz jak Marek Cieślak…
– Bo to prawda.
– Cieślak mówi, że w Częstochowie powinno być Grand Prix.
– Ma rację. Niewiele jest takich torów w Polsce. Leszno, Toruń, Częstochowa. To tory na rundy Grand Prix w Polsce. Tam można robić wszystko.
– Czy w Polsce preparuje się tory czy nie?
– U nas mówi się, że tor jest spreparowany wtedy, gdy jest przyczepny. I to jest błędne twierdzenie. Są pewne problemy z tymi torami, które są modernizowane. Każdy jedzie wtedy zachowawczo. Nie wiadomo jak się taka nawierzchnia zachowa. Trudno kontrolować swoją linię jazdy. Wtedy dochodzi do takich sytuacji jak ta na początku sezonu w Rzeszowie. Ale wiem, że wtedy nie było to celowe. Wiem, że powiedziałem w nerwach, że na taki mecz bym nie przyszedł, ale przepraszam za to. Miałem wtedy zły dzień. Odnowiła mi się kontuzja kolana. Mam nadzieję, że kibice rzeszowscy już się na mnie nie gniewają.
– Jesteś nadzieją polskiego żużla. Czy dajesz sobie na przykład 3-5 lat na to, aby zdobyć medal w Grand Prix? Co w ogóle myślisz o swojej przyszłości?
– Nie wybiegam tak daleko w przyszłość. Po prostu, do każdego sezonu przygotowuję się najlepiej jak potrafię. Mam świadomość, że współpracuję z najlepszymi trenerami świata i to musi zaprocentować. Wiem też, że wszystko w moich rękach. Żużel to jednak taki sport, że nie wszystko da się zaplanować, czy wytrenować. Jest spora zależność od szczęścia. Czy je będę miał, to się okaże.